niedziela, 10 lipca 2011

Lokata sprzeda wszystko

Lokata sprzeda wszystko

Autorem artykułu jest Maciej Kossowski



Kilka lat temu kupiłem wódkę Eristoff z załączonym kieliszkiem, a całkiem niedawno wędzonego łososia w przymusowym towarzystwie łososiowych kabanosów. Łączenie dwóch towarów to strategia tak stara jak sam handel. Ostatnio zawitała także do świata finansów.
Kilka lat temu kupiłem wódkę Eristoff z załączonym kieliszkiem, a całkiem niedawno wędzonego łososia w przymusowym towarzystwie łososiowych kabanosów. Łączenie dwóch towarów to strategia tak stara jak sam handel. Ostatnio zawitała także do świata finansów.

Zasada jest prosta: rzecz lepsza, bardziej chodliwa czy bardziej zakorzeniona w świadomości klientów ma ciągnąć sprzedaż nowości, produktu o wyższej marży czy wręcz bubla który się nie sprzedaje.

Jeszcze niedawno hitem było sprzedawanie funduszy (akcji, zrównoważonych) za pomocą lokat bankowych na zasadzie: 10 proc. na lokacie (z reguły przez 3 lub 6 miesięcy) pod warunkiem wpłaty połowy pieniędzy do funduszu. Nadal aktywnie działa w ten sposób Bank Millennium. Krytykowałem tę metodę – uważam że prowadzi do sytuacji, gdy inwestorzy kupują nie to co chcą (misselling). Ostatnio lokatę wykorzystano także jako wabik przy sprzedaży produktu strukturyzowanego, a „wynalazcą” tej techniki jest Open Finance. Mamy więc banery reklamujące lokatę 8 proc. przez 3 lata. Warunkiem uzyskania takich parametrów jest wpłata 10 000 zł na polisę strukturyzowaną (łącznie trzeba wpłacić 20 000 zł).

Ze strony www OF o konstrukcji produktu niczego specjalnego się nie dowiemy (jedyna podpowiedź to przypisy). Na podstawie tych szczątkowych informacji zakładam, że część „nielokacyjna” tego produktu oparta jest o indeks BNP Paribas Millennium (notowania można znaleźć tutaj). Indeks był już wykorzystany przez kilka instytucji finansowych (Commercial Union, Bank Millennium, BZ WBK) do tworzenia „struktur” – żadna się go nie wstydziła. Chociaż może nie: BZ WBK zmienił mu nazwę – prawdopodobnie po to by nie budzić skojarzeń z konkurencyjnym bankiem. Tak czy inaczej, Open Finance uznał że lepiej sprzeda się lokata na 8 proc. z doczepionym produktem strukturyzowanym niż to drugie, solo. Nie wiem jaka jest partycypacja w zmianie tego indeksu w przypadku OF. Inwestor z pewnością powinien jednak porównać ofertę OF z konkurencją pod tym względem – skoro nadarza się rzadka na rynku „struktur” okazja.

PS. O tym produkcie pisał już na swoim blogu Grzegorz Zalewski. Szczególnie drażniło go określanie produktu strukturyzowanego „lokatą”. W tym akurat nie ma nic zdrożnego – „lokata” nie jest terminem zastrzeżonym dla banków. Mówimy przecież o lokacie kapitału, którą może być np. zakup gruntu. Jednocześnie lokata to określenie zrozumiałe dla inwestorów, a „produkt strukturyzowany” czy „strukturyzowana polisa inwestycyjna” brzmią już znacznie gorzej. Oczywiście niektóre lokaty strukturyzowane nie mają nic wspólnego z lokatami w „bankowym” rozumieniu – mogą dawać np. szansę na 100 czy 200 proc. zysku przy gwarancji rzędu 80 proc. wpłaconego kapitału. Jest to więc inwestycja z zupełnie innej kategorii. Jeśli jednak inwestor skuszony określeniem lokata zajrzy na stronę z informacją o tego typu produkcie to z zapewne szybko ucieknie do banku, który da mu pewne 6 czy 7 proc. W przypadku Open Finance nie jest to już takie oczywiste – spora część klientów kupi bezpieczną i zyskowną lokatę plus coś jeszcze, czego nie zrozumieją. I to może być główny zarzut pod adresem produktu: lokata + „lokata”.

PS2. Swoją drogą być może inwestor wolałby mieć 6 czy 6,5 proc. na lokacie i wyższą partycypację (oraz - chociaż to marzenie ściętej głowy - jawne, możliwie niskie koszty) we wzroście indeksu? Oczywiste jest, że dotacja do oprocentowania lokaty bierze się z marży wbudowanej w produkt strukturyzowany - gdyby ta marża była mniejsza parametry "struktury" mogłyby być lepsze.
---

Maciej Kossowski Wealth Solutions - Produkty strukturyzowane


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

Rolna hossa z haczykami

Rolna hossa z haczykami

Autorem artykułu jest Maciej Kossowski



Kupuję temat inwestycyjny pod tytułem: surowce rolne. Fundamenty dla wzrostów są silne: trzeba nakarmić ludzi, zwierzęta i… samochody (biopaliwa), a wody i odpowiednich gruntów jest coraz mniej (choćby z uwagi na industrializację).
Kupuję temat inwestycyjny pod tytułem: surowce rolne. Fundamenty dla wzrostów są silne: trzeba nakarmić ludzi, zwierzęta i… samochody (biopaliwa), a wody i odpowiednich gruntów jest coraz mniej (choćby z uwagi na industrializację).

Towary rolne – przede wszystkim pszenica – drożeją co prawda dosyć dynamicznie od pewnego czasu. Jeśli jednak porównamy skalę tych wzrostów do analogicznych „rajdów” w przeszłości (za ostatnie kilkadziesiąt lat) okaże się że jesteśmy blisko średniej. Tymczasem surowce takie jak ropa, miedź w ostatnich kilku latach pobiły wszelkie rekordy jeśli chodzi o skalę i czas trwania trendów wzrostowych (miedź +570 proc. w okresie od listopada 2001 do maja 2006!). Wśród towarów rolnych tylko pszenica drożała ostatnio nieco silniej niż kiedykolwiek w historii. Jeszcze bardziej „byczo” prezentuje się sytuacja cen płodów rolnych w ujęciu realnym (po uwzględnieniu inflacji) – gdyby miały sięgnąć swoich „realnych” szczytów wówczas np. soja musiałaby zyskać jeszcze 240 proc. a bawełna 375 proc. Słowem: rynek bardzo obiecujący.

Na szczęście mamy w Polsce już kilka produktów finansowych opartych na zbożach, a więc pszenicy, soi, kukurydzy (ewentualnie z dodatkami metali szlachetnych jak w MultiBanku czy „wody” jak w przypadku Citibanku). Jak zwykle w takich sytuacjach rzecz rozbija się o „technikalia”. Inwestowanie w te towary (i we wszystkie surowce) polega na kupowaniu kontraktów terminowych. Kontrakty mają określoną datę wygaśnięcia. W przypadku towarów rolnych najbardziej płynne są te kontrakty które „pożyją” jeszcze kilka do kilkunastu miesięcy. Jeśli więc inwestycja ma trwać np. 3 lata niezbędne będzie tzw. rolowanie kontraktów, czyli zmiana kontraktu który ma wkrótce wygasnąć na nowy, świeży. Na takiej operacji można osiągnąć stratę lub zysk. Stratę, gdy w miarę wydłużania terminu zapadalności kontrakty są coraz droższe (efekt contango) lub zysk, gdy jest odwrotnie (backwardation). Przy czym sytuacja z cenami kontraktów może się zmieniać dosyć dynamicznie – zależnie od popytu, stanu zapasów, oczekiwań rynku itp. Dodatkowy zysk osiągany na rolowaniu kontraktów (w przypadku backwardation) określany jest jako positive roll yield i sięga nawet 20 proc. rocznie.

Praktycznie wszystkie banki inwestycyjne mają już specjalne indeksy które starają się inkasować (na rzecz klientów/inwestorów) ten dodatkowy zysk ewentualnie minimalizować straty jeśli kontrakty są w contango (a straty te mogą sięgać kilkunastu procent w skali roku). To jedna z najlepszych form inwestowania w surowce - rolne w szczególności. Wystarczy porównać wyniki Indeksów z optymalnym rolowaniem z tymi gdzie rolowanie jest wykonywane w stały, z góry ustalony sposób.

Mam wrażanie, że w Polsce inwestorzy w ogóle nie uświadamiają sobie tej kwestii. W efekcie większości produktów które pojawiają się na rynku nie wykorzystuje indeksów z optymalnym rolowaniem (jednym który widziałem była lokata Deutsche Banku – AgroIndex). Przy czym podejrzewam że nawet w Deutsche Banku nie tłumaczy się klientom różnicy miedzy inwestowaniem w pasywnie rolowane kontrakty rolne a takim „inteligentnym” indeksem. Tymczasem różnica jest fundamentalna. Analiza może być dla klientów ciężkostrawna ale ostatecznie chodzi o po prostu o to czy zarobią więcej czy mniej w przypadku bardzo realnej „rolnej hossy”.
---

Maciej Kossowski Wealth Solutions - Produkty strukturyzowane


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

Giełda Papierów Wartościowych: rozwój czy regres?

Giełda Papierów Wartościowych: rozwój czy regres?

Autorem artykułu jest Bartosz Stawiarski



Warszawska giełda aspiruje do miana głównego rynku kapitałowego Europy Środkowej i Wschodniej. Miernikiem jej rozwoju stała się liczba nowych debiutów oraz rosnąca kapitalizacja spółek notowanych na parkiecie przy ul. Książęcej.
Warszawska giełda aspiruje do miana głównego rynku kapitałowego Europy Środkowej i Wschodniej. Miernikiem jej rozwoju stała się liczba nowych debiutów oraz rosnąca kapitalizacja spółek notowanych na parkiecie przy ul. Książęcej. Imponujący wygląd wznoszących wykresów tych dwóch statystyk za ostatnie lata utwierdza wiele wysoko postawionych osób w poczuciu odniesienia epokowego sukcesu. Jednak bardziej wnikliwa analiza różnych aspektów funkcjonowania rodzimej giełdy i instytucji z jej otoczenia czytelnie dowodzi zastoju, a nawet regresu.

Zacznijmy od rzeczy pozytywnych i przez to chętnie eksponowanych w mediach finansowych i biznesowych. W 2006 r. na GPW zadebiutowało 38 spółek, w tym 6 zagranicznych. Ubiegły rok przyniósł prawdziwy wysyp ofert publicznych. Uplasowano wówczas akcje aż 81 przedsiębiorstw na kwotę 15,4 mld zł, ustanawiając historyczny rekord. Szczycono się przy tym, że pod względem liczby debiutów Warszawa ustąpiła w Europie miejsca jedynie Londynowi. Kapitalizacja warszawskiej giełdy przejściowo osiągnęła nawet kwotę biliona złotych, zrównując się z wartością rocznego PKB. Kilkusetprocentowe stopy zwrotu z głównych indeksów, licząc od 2003 r. do połowy 2007 r., eksponowano na wszystkie możliwe sposoby. Jednym z niewątpliwych ubiegłorocznych sukcesów było stworzenie niszowego segmentu NewConnect, na którym dziś gości już 36 spółek.

Patrząc natomiast za kulisy tych sugestywnych statystyk odkrywamy zgoła inny świat. Równoległy świat egzystujący niczym po drugiej stronie lustra, przemilczany być może dlatego, że sukcesów w nim jak na lekarstwo, natomiast porażek - owszem, co nie miara. Przedstawmy kilka tych kumulujących się bolączek, z którymi dotychczas się nie zmierzono, a które od dawna uciskają nasz rynek kapitałowy niczym niewidzialny i źle skrojony gorset.

Inwazja spółek niepłynnych, groszowych i śmieciowych

Bardzo łatwo udowodnić, że "imponujący" rozkwit polskiego rynku kapitałowego mierzony liczbą notowanych spółek jest w dużej mierze mitem. Pomimo obecności na GPW niemal 350 emitentów mamy do czynienia ze sztucznym tłumem. Płynność około 100-150 spółek jest tak znikoma, że prawie nikt się nimi nie interesuje, gdyż nie ma szans na wejście i wyjście choćby z kilkutysięcznej inwestycji bez znacznego wahnięcia kursem. Zainteresowanie nowymi walorami trwa przez pierwsze kilka dni po debiucie, po czym na rynku wtórnym rozpoczyna się panowanie bezkresnego giełdowego letargu.

Wraz z nastaniem bessy minęła moda na emisje z prawem poboru, których same zapowiedzi generowały spekulacyjne eksplozje kursów. Powoli wysycha strumień nowych ofert na rynku pierwotnym, gdyż dziś nie ma szans na zebranie z rynku takich pieniędzy, jak np. rok temu. Silnie przetrzebione zasoby "fool money" nie wchłoną również ofert spółek, które mimo fatalnej kondycji wyciągają rękę po kapitał (wcześniej sparzono się m. in. na Toora, Tras Tychy). Jednocześnie nadużywa się operacji splitu, co prowadzi do księgowych dziwactw. Można bowiem znaleźć akcje kwotowane poniżej 20 groszy, a kapitał akcyjny emitentów dzieli się na ponad miliard walorów.

Dopiero niedawno pojawiły się odgórne zapowiedzi walki z narosłym zaśmieceniem polskiego parkietu. Władze Giełdy zapowiadają uruchomienie z końcem marca tzw. Listy Alertów, w której sklasyfikowane będą spółki zagrożone upadłością, niepłynne oraz groszowe. Powstaje pytanie, czy zamiast uzdrawiać istniejące aberracje nie lepiej było zawczasu nie dopuścić do nadmiernej liberalizacji dostępu do parkietu dla takich podmiotów?

Przejdźmy do kapitalizacji polskiej giełdy. Jeśli bliżej przyjrzeć się jej strukturze, to wspomniany bilion zł również jest mocno naciągany. Debiut samego Unicredit odpowiada bowiem za jednorazowy skok o 270 mld, a obrazu statystycznej fikcji dopełnia śladowy obrót walorami włoskiej grupy finansowej w Warszawie. Podobnie jest w przypadku kilku zagranicznych emitentów, m. in. z branży budowlanej. Wcześniejszy skok kapitalizacji o niemal 70 mld zł miał miejsce przy okazji debiutu czeskiej grupy energetycznej CEZ, choć w jej przypadku obrót bywa przyzwoity. Zatem po odliczeniu nie grzeszących płynnością walorów zagranicznych i uwzględnieniu erozji cen wskutek bessy o jedną trzecią (licząc od rekordów WIG) z szumnego biliona nie pozostaje nawet połowa. Czyli ten aspekt sukcesu również jawi się jako nadmuchany przez krzywe zwierciadło kreatywnej statystyki.

Zastój na rynku terminowym

Dla ugruntowania satysfakcji zainteresowanych kręgów z "prężnego rozwoju" rodzimego rynku kapitałowego również i w segmencie instrumentów pochodnych dyskusyjne sukcesy upiększa się liczbami. Eksponuje się jeden (i chyba jedyny) pozytywny element funkcjonowania derywatów. Mianowicie, jako chwytliwy miernik postępu cytuje się rekordowy wolumen i wartość transakcji zanotowanych na kontraktach indeksowych w 2007 r. Tutaj jak zwykle prym niepodzielnie wiodą futures oparte na indeksie WIG20, tymczasem poza nimi... praktycznie nie dzieje się nic.

Naświetlmy ten wielotorowy zastój. Od czasu, gdy po kilkuletnich przygodach z warrantami przeforsowano wreszcie w 2003 r. start opcji na GPW, ich animacja niezmiennie pozostawia wiele do życzenia. Nie chodzi tu tylko o kwestię niskich wolumenów i dużych "widełek" cenowych, ale również o często nawracające od niemal roku okresy dużej zmienności kursów. W takich sytuacjach działanie animatorów ustaje. Opcje akcyjne umarły śmiercią naturalną z racji innego zaniechania, jakim jest konsekwentny brak możliwości krótkiej sprzedaży akcji (kluczowej dla hedgingu wystawianych pozycji, gdyż z kolei obrót futuresami akcyjnymi od lat pozostaje mizerny).

Obiektywnie można także dostrzec nieliczne pozytywy. Takowymi są: ujednolicenie mnożnika dla kontraktów akcyjnych na poziomie 100 oraz wprowadzenie futures i opcji z dłuższymi (sięgającymi roku) terminami wygaśnięcia. Teoretycznie daje to możliwości budowania ciekawych strategii typu calendar spread, jednak ich efektywność hamuje wspomniana animacyjna niemoc i koło się zamyka.

Szumnie zapowiadany już w 2002 r. debiut certyfikatów podobnych do kontraktów futures, ale opartych o indeksy Nasdaq100 oraz DJEurostoxx50 początkowo kilkukrotnie przekładano. Następnie go zaniechano, argumentując rezygnację wycofaniem się jednego z zagranicznych podmiotów ze współpracy przy wprowadzaniu tych ciekawych instrumentów. Nieliczni niezłomni próbują swoich sił poza GPW, grając na walutowych i surowcowych kontraktach różnic kursowych CFD, oferowanych przez kilka wyspecjalizowanych platform handlu.

Jednocześnie nawet te nieliczne instrumenty finansowe, które mamy do dyspozycji na giełdzie, wedle zbiorowej opinii stały się poletkiem bezkarnych manipulacji dla wąskich grup "lepiej poinformowanych", co naraża indywidualnych inwestorów na znaczne straty.

Czas się obudzić

Pośród nakreślonych powyżej, naciąganych sukcesów zarysowała się inna i bardzo brzemienna w skutki niemoc. Instytucje nadzoru rynku kapitałowego od lat wykazują (najdelikatniej mówiąc) opieszałość w zwalczaniu i ściganiu kryminalnych praktyk dokonujących się na polskim parkiecie i w jego otoczeniu. A nazbierało się tego wiele.

Za tzw. poznańską WIRR-ówkę sprzed dekady nikogo nie skazano. Autorom machinacji na kontraktach terminowych z 4 lutego 2004 r. również włos z głowy praktycznie nie spadł, pomimo "oskubania" kilkuset inwestorów indywidualnych na kwotę 5 mln zł. Rok 2006 przyniósł upadek Warszawskiej Grupy Inwestycyjnej i wyparowanie z kont inwestorów ponad 300 mln zł. Na paranoję zakrawa fakt, że jeden z autorów tej ostatniej afery przyczynił się do kolejnej wielkiej machinacji, mianowicie w Interbrok Investment (tym razem wyciekło pół miliarda zł).

Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze nierzadkie i równie wątpliwe zagrywki podmiotów tytułowanych w mediach "arbitrażystami", rzeźbiących poziom zamknięcia WIG20 wedle własnego uznania. Na takie sztuczne ustawianie kursów generujące kolejne milionowe straty u wielu inwestorów, również machnięto ręką.

Gdzie w tych sytuacjach były instytucje nadzoru mające dbać o przejrzystość polskiego rynku kapitałowego i organa ścigania tych wielkich przestępstw? W mediach jeszcze brzmią echa "rekordowego dla polskiej giełdy roku 2007", pomimo że tamten okres już dawno minął. Czas wreszcie zakończyć spoczywanie na laurach i zacząć budować podwaliny pod prawdziwy, długoterminowy rozwój.
---

Bartosz Stawiarski Wealth Solutions - Lokaty strukturyzowane


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

Jak uregulować rynek „struktur”?

Jak uregulować rynek „struktur”?

Autorem artykułu jest Maciej Kossowski



„Nie kupuj kota w worku” – ostrzegał niedawno na pierwszej stronie jeden z dzienników. Tytułowym „kotem” były produkty strukturyzowane ocenione w tekście jako nieprzejrzyste. I trudno się z tą tezą częściowo nie zgodzić. Nie oznacza to oczywiście, że „struktury” są złe. Jeśli jednak takie tytuły potrzebne są, by uporządkować rynek tych produktów to jestem za.
„Nie kupuj kota w worku” – ostrzegał niedawno na pierwszej stronie jeden z dzienników. Tytułowym „kotem” były produkty strukturyzowane ocenione w tekście jako nieprzejrzyste. I trudno się z tą tezą częściowo nie zgodzić. Nie oznacza to oczywiście, że „struktury” są złe. Jeśli jednak takie tytuły potrzebne są, by uporządkować rynek tych produktów to jestem za.

Jeszcze niedawno na rynku można było znaleźć jednocześnie najwyżej kilka produktów strukturyzowanych. Przy odrobinie wysiłku inwestor mógł przeanalizować oferty i wybrać coś dla siebie. Te czasy się kończą. W połowie marca naliczyłem blisko 20 produktów. Jestem pewien, że inwestorów którzy świadomie dokonują wyboru jest niewielu. Weźmy na przykład kilka dostępnych produktów opartych na rynku towarów rolnych. Ciekawe czy osoby, które zainwestowały w poszczególne rozwiązania były świadome istnienia produktów konkurencyjnych, a jeśli tak, to czy znały różnice między nimi? Kolejny przykład to dosyć liczne wykorzystanie przez dystrybutorów indeksu BNP Paribas Millennium (produkty na nim oparte znalazłem w Open Finance, BZ WBK i Commercial Union, a wcześniej także w Banku Millennium). Ponownie: czy inwestorzy porównują ich parametry?

Rynek struktur wymaga uporządkowania – im wcześniej to nastąpi tym lepiej. Na początek dystrybutorzy tych produktów powinni prezentować klientom coś w rodzaju jednolitej metryczki (obok feerii materiałów marketingowych, w których często nie ma podstawowych informacji). W takim „cv struktury” powinny się znaleźć informacje podstawowe takie jak: minimalna wpłata, poziom partycypacji, opis instrumentów bazowych (na czym to wszystko się opiera), poziom gwarancji kapitału itp. Przede wszystkim jednak wzór wg którego obliczony będzie zysk na zakończenie inwestycji – im bardziej jest on złożony tym bardziej szczegółowo należy go opisać. W wielu przypadkach należy przedstawić kilka scenariuszy: co będzie jeśli umowny WIG20 wzrośnie o X proc., a co będzie gdy spadnie o Y proc.? Inwestor musi sobie wyobrazić działanie swojego produktu w praktyce. I wreszcie wyniki historyczne. Tutaj kreatywność dystrybutorów jest bardzo wysoka – podaje się symulacje za subiektywnie wybrane okresy, oblicza się wyniki dla zawyżonych wskaźników partycypacji (udziału w zysku) itp. A sprawa jest prosta: inwestor musi wiedzieć ile naprawdę na danej strategii można było zarobić: najmniej, najwięcej i przeciętnie w całym możliwym do analizy okresie.

I na koniec: prowizje. Rzeczywiście w przypadku produktów strukturyzowanych są one ukryte. Nie znaczy to że zawsze są wysokie – w rzeczywistości są kilka razy niższe niż na przykład w funduszach inwestycyjnych. Brak jawności tych kosztów prowadzi jednak do wielu spekulacji co nie sprzyja to wzrostowi zaufania do tej kategorii aktywów. By zrozumieć sposób naliczania marż w „strukturach” należy także pojąć sposób ich tworzenia. W praktyce 100 zł inwestowane przez klienta dzielone jest na obligacje (dzięki nim mamy gwarancję kapitału), opcje (z nich ma się wziąć dodatkowy zysk) oraz wynagrodzenie dystrybutora. Co ciekawe, taka konstrukcja została w praktyce wymuszona przez inwestorów, którzy nie chcą płacić jawnych prowizji ponad swoje umowne 100 zł. A skoro instytucje finansowe nie muszą podawać marż to oczywiście tego nie robią (z nielicznymi wyjątkami).

Można argumentować, że dla przeciętnego inwestora konstrukcja produktu strukturyzowanego to wiedza tajemna i nie ma co zawracać mu tym głowy – czy ktoś kupując samochód dokładnie poznaje działanie silnika? Ja jednak uważam że poziom marż powinien być jawny, a inwestorzy edukowani przez dystrybutorów. Każdy inwestor może oczywiście kupić produkt obarczony 10-procentową prowizją zamiast takiego gdzie koszty są dwa razy niższe. I wcale nie oznacza to, że ten pierwszy zarobi dla niego mniej – być może dystrybutor będzie miał szczęście lub ponadprzeciętne wyczucie rynku? Ważne jednak by inwestorzy wiedzieli za jaką cenę kupują produkty finansowe.

W Europie rynek produktów strukturyzowanych w tym roku ma osiągnąć bilion euro. W krajach takich jak Włochy, Niemcy czy Belgia inwestorzy w „strukturach” jest już ponad 100 mld euro. Co ważne, produkty te nie zdobyły zachodnioeuropejskich rynków inaczej jak w drodze konkurencji z innymi formami lokowania kapitału. W większości przypadków są one znacznie lepszą i potencjalnie tańszą formą zarabiania niż tradycyjne fundusze inwestycyjne. Jednocześnie warto zauważyć, że granice między poszczególnymi kategoriami produktów inwestycyjnych - struktur, funduszy czy debiutujących w Polsce ETF-ów - zacierają się. Chodzi o to, by w możliwie przejrzysty sposób i przy niskich kosztach dostarczyć inwestorowi to, czego oczekuje. Słowem: „struktury” to nie „nowalijka” czy „egzotyka” – to kolejny krok w ewolucji rynku finansowego. I ta ewolucja powinna dokonać się także w Polsce.
---

Maciej Kossowski Wealth Solutions - Produkty strukturyzowane


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

czwartek, 5 maja 2011

Struktury kontra fundusze

Struktury kontra fundusze

Autorem artykułu jest Maciej Kossowski



W ubiegłym roku lokaty strukturyzowane miały silną konkurencję ze strony funduszy. W wielu instytucjach były traktowane jako egzotyczna ciekawostka, kwiatek do kożucha czy wabik na klienta. W tym roku przejmą pałeczkę lidera w wyścigu do portfeli Polaków.
W ubiegłym roku lokaty strukturyzowane miały silną konkurencję ze strony funduszy. W wielu instytucjach były traktowane jako egzotyczna ciekawostka, kwiatek do kożucha czy wabik na klienta. W tym roku przejmą pałeczkę lidera w wyścigu do portfeli Polaków.

W ciągu ostatnich kilku tygodni w mediach biznesowych najczęściej powtarzane zdanie brzmiało: „inwestorzy wycofują swoje pieniądze z funduszy”. I rzeczywiście wycofywali, co ostatecznie potwierdzą dane o saldzie wpłat i umorzeń jednostek w styczniu. Doświadczeni gracze z pewnością wykorzystają tę wymuszoną, paniczną korektę. Większość inwestorów jednak na długo zniechęci się do funduszy – niezależnie od tego jakie wyrafinowane strategie zaproponują TFI na „trudne czasy”. I tutaj na scenę wchodzą „struktury”.

Nie jest to zupełna nowość na rynku. Według firmy konsultingowej www.StructuredRetailProducts.com na koniec 2006 roku polski rynek produktów strukturyzowanych warto był ok. 2 mld euro (wówczas ok. 7,5 mld zł). Głównie za sprawą dwóch graczy: Banku BPH oraz KBC TFI. W mojej ocenie w roku ubiegłym przekroczony został poziom 10 mld zł, a lista dystrybutorów lokat strukturyzowanych znacznie się poszerzyła. Do połowy roku we wspomnianej firmie konsultingowej ma powstać baza danych o polskim rynku. Na razie niestety możemy mówić tylko o szacunkach.

W ubiegłym roku na rynku pojawiło się na rynku kilkadziesiąt produktów. Trudno oszacować dokładną liczbę – część została sprzedana „po cichu” w ramach usług private banking. Dominującą formą w jakiej produkty strukturyzowanej dostarczano do klientów były polisy ubezpieczeniowe, a liderem tego segmentu stało się relatywnie niewielkie towarzystwo ubezpieczeniowe Europa. Przyczyna tak szerokiego wykorzystania polis jest prosta: brak podatku Belki od finalnego zysku (wypłata następuje jako świadczenie z tytułu dożycia do końca inwestycji). Konstrukcje samych lokat były silnie zróżnicowane – każdy dystrybutor chciał pokazać coś zupełnie nowego i oryginalnego. W efekcie – moim zdaniem - wielu inwestorów kupiło rozwiązania, których działania do końca nie zrozumieli.

Jednocześnie praktycznie wszystkie instytucje kurczowo trzymały się produktów z pełną gwarancją kapitału. Konieczne więc było ograniczanie udziału inwestorów we wzroście notowań aktywów, na których opierały się produkty – pełna gwarancja kosztuje. Tymczasem ograniczając ją do 95 czy 90 proc. wpłaty można znacznie poprawić parametry produktu i uprościć jego konstrukcję. W Polsce jednak struktury zostały zakwalifikowane jako depozyty bankowe „z dopalaczem”. Uznano, że klienci nie zaakceptują wyższego ryzyka. Chodziło też o to, by nie tworzyć bezpośredniej konkurencji dla funduszy inwestycyjnych, które były głównym „towarem” dla banków i doradców finansowych.

Ten czas się właśnie kończy. Instytucje które nadal chcą utrzymać i pozyskiwać aktywa klientów muszą postawić na „struktury”. Tylko w ich przypadku możliwe jest zaoferowanie klientowi realnej alternatywy dla giełdy. Zagraniczne banki inwestycyjne, które ostatecznie tworzą te produkty dla polskich firm, mają do zaproponowania wiele strategii o bardzo niskiej korelacji z rynkiem akcji. Chodzi tu m.in. o koncepcje gdzie wykorzystuje się jednocześnie wiele różnych aktywów (np. akcje, obligacje, surowce) oraz krótką sprzedaż. W grę wchodzą także fundusze hedge, których nie znajdziemy na polskim rynku, a które łatwo można „sklonować” produktem strukturyzowanym. I te rozwiązania będą na topie w tym roku.

Struktury muszą częściowo zastąpić fundusze inwestycyjne - szczególnie te bardziej agresywne. Pojawią się więc rozwiązania o niższej ochronie kapitału (80-90 proc.) i ekspozycji na rynki akcji – wybrane segmenty (np. modne ostatnio spółki z sektora energii odnawialnej) i regiony (głównie Azja). Tak skrojone produkty będą silną konkurencją także dla funduszy firm takich jak Franklin Templeton czy Blackrock – nie będą bowiem obarczone ryzykiem kursowym i mogą być oferowane przy znacznie niższych wpłatach minimalnych.

Dla dużych banków detalicznych struktury są ważne nie tylko jako alternatywa dla funduszy. To także forma pozyskania depozytów, które są potrzebne do zwiększania akcji kredytowej. Co mają struktury do lokat? W przypadku każdej lokaty strukturyzowanej część środków wpłacanych przez klienta przeznaczana jest na zakup obligacji – dzięki temu możliwe jest zapewnienie klientowi gwarancji kapitału. Obligacje może jednak zastąpić zwykła lokata bankowa. Oczywiście w banku, który sprzedaje daną „strukturę”. Lwia część pieniędzy wraca więc z powrotem do banku i może być wykorzystana na kredyty. Ten patent skutecznie wykorzystuje Noble Bank.

Kluczową sprawą jest też częstotliwość pojawiania się produktów w ofertach instytucji finansowych. Niewiele jest na razie instytucji, które mają struktury w stałej ofercie. Można tu wymienić Deutsche Bank PBC, Noble Bank czy butiki inwestycyjne takie jak Wealth Solutions. W pozostałych firmach struktury są okazjonalnym gościem. W efekcie oferta dostępna dla klienta w danym momencie obejmuje najwyżej kilka propozycji. To oczywiście kwestia obaw instytucji o zebranie odpowiednich aktywów. W praktyce, poza kilkoma wyjątkami, w ramach poszczególnych lokat strukturyzowanych zbierane są kwoty rzędu 5-15 mln zł. Zagraniczne banki, które jeszcze niedawno kręciły nosem przy takich poziomach sprzedaży ostatecznie dopasowały się do polskich realiów. Ten fakt połączony ze wzrostem samego rynku w tym roku sprawi że produktów powinno być przynajmniej dwukrotnie więcej, a to dobra informacja dla inwestorów.
---

Maciej Kossowski Wealth Solutions - Produkty strukturyzowane


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl