czwartek, 31 stycznia 2019

Czym jest w rzeczywistości bycie akcjonariuszem i dlaczego nie zawsze warto kupować akcje debiutującej spółki?

Czym jest w rzeczywistości bycie akcjonariuszem i dlaczego nie zawsze warto kupować akcje debiutującej spółki?

Zanim dokona się zakupu akcji jakiejkolwiek spółki warto dokładnie zrozumieć czym w rzeczywistości jest, tak wydawałoby się z pozoru oczywista rzecz, bycie akcjonariuszem. Powszechnie wiadomo że, kupując akcje spółki wchodzącej na giełdę, nabywca staje się jej współwłaścicielem i ma związane z tym prawa. Jest wiele praw i przywilejów przysługujących akcjonariuszom spółek giełdowych.

Chciałbym się w tym artykule skupić na jednym, moim zdaniem kluczowym aspekcie posiadania akcji. Będąc posiadaczem akcji spółki, ich właściciel jest w rzeczywistości współwłaścicielem firmy w stosunku do wielkości posiadanych akcji. Płynie z tego oczywisty wniosek, że zarówno prezes jak i zarząd firmy są pracownikami akcjonariusza. W związku z tym, jako pracownicy powinni dbać o jego interesy oraz o to, żeby zainwestowane pieniądze były jak najlepiej ulokowane i co się z tym wiąże przynosiły jak najlepszą stopę zwrotu. Niestety praktyka rynkowa pokazuje, że nie zawsze tak jest. Mimo coraz wyższej kultury korporacyjnej oraz działania kodeksu dobrych praktyk na GPW, wielu emitentów akcji nie podchodzi do akcjonariuszy na zasadach partnerskich.

Niestety wciąż duże grono właścicieli spółek oraz prezesów traktuje emisję i sprzedaż akcji jako możliwość produkcji własnych pieniędzy lub sprzedawania swoich udziałów po bardzo wysokich cenach. Jest to w głównej mierze uwarunkowane brakiem wiedzy oraz otwarcie mówiąc naiwnością inwestorów.

Logicznym jest przecież to, że nabywając akcje dowolnej firmy, kupujący jest właściwie skazany na obietnice prezesa i zarządu, co do jej przyszłości. Uściślając spółka dostaje pieniądze od kupującego właściwie jedynie w zamian za obietnicę ich pomnożenia. Emitująca akcje firma nie jest zobowiązana do płacenia żadnego oprocentowania, tak jakby to miało miejsce w przypadku obligacji lub kredytu z banku. W obliczu tych wniosków wysoce niepokojąca wydaje się wszechobecna kampania reklamowa spółki, przed jej wejściem na giełdę. Dlaczego taka sytuacja ma miejsce?

Skoro firma reklamuje swoje akcje jako produkty, to oczywistym jest, że traktuje akcjonariuszy jak klientów a nie współwłaścicieli. Chce im po prostu sprzedać jak najwięcej towaru (akcji) po jak najwyższej cenie! W trakcie procesu decyzyjnego związanego z doborem akcji do portfela, mnie jako inwestora giełdowego, mało obchodzi jak bardzo spółka jest znana czy też jaka jest świetna według właścicieli. To na czym się skupiam to jej przyszłość, plany a najbardziej to ile zarobi i jak szybko zwróci mi się moja inwestycja.

Negatywnych przykładów na naszej giełdzie jest mnóstwo. Zwłaszcza w obliczu hossy giełdowej i dobrej koniunktury rynkowej. Za całkowitą inwestycyjną abstrakcję należy uznać sytuację, w której kupujący akcje debiutującej firmy za 1 zł zysku płacą 100 zł (wskaźnik C/Z = 100).

Zakładając, że w powyższym przykładzie inwestorzy zachowują się racjonalnie trzymają akcje oczekując zwrotu z inwestycji w okresie 7 maksymalnie 10 lat. Przeprowadzając prostą kalkulację szybko można dojść do wniosku, że przy powyższych założeniach zyski spółki powinny rosnąć odpowiednio przez 7 lat w tempie 70% rocznie. Wydłużając horyzont inwestycyjny do 10 lat oczekiwany wzrost wynosi około 40% rocznie. Każdy przedsiębiorca i realista doskonale wie, że w praktyce tego rodzaju założenia są wysoce wątpliwe i mało realne!

Prezes takiej spółki najczęściej nie zdaje sobie z tego oczywiście sprawy albo niewiele go to obchodzi. Później jedynie udaje zdziwienie, że podczas gdy zyski spółki rosną 10% rocznie jej kurs leci w dół. Irytującym jest jak jeszcze wszem i wobec stwierdza, że nie ma żadnych powódek żeby kurs spadał, bo spółka realizuje założoną strategię.

Każdy inwestor potrafiący liczyć, wie przecież, że w takim tempie (wzrost zysków o 10%) zwrot z inwestycji nastąpi dopiero po 25 latach. Tylko zwrot bez wypracowania jakichkolwiek zysków. Przy tego rodzaju założeniach zdecydowanie lepiej już ulokować pieniądze na lokacie w banku. Lokując środki na 25 lat przy oprocentowaniu jedynie 3,5% rocznie ostateczna inwestycja przyniesie około 130% zysku.

Zdecydowanie bardziej negatywnie należy ocenić sytuację, w której przy powyższych założeniach, „dżentelmen”, będący właścicielem spółki sam na debiucie sprzedaje swoje akcje po wywindowanych cenach. Przy tak wygórowanych oczekiwaniach nie musi nawet specjalnie sabotować założonej strategii, bo kurs i tak będzie tracił na wartości, aż w końcu on sam je odkupi po dużo niższej cenie.

W Stanach Zjednoczonych (najbardziej dojrzałym rynku giełdowym świata) oczywiście sprawa wygląda zupełnie inaczej. Żeby nie wiem jaka była hossa nikt nie kupi spółki debiutującej, płacąc 100$ za 1$ zysku. Inwestorzy, z racji swojego doświadczenia i wiedzy nie zareagują żadnym popytem na tego rodzaju oferty. W USA prezesi spółek giełdowych dobrze wiedzą kim jest dla nich akcjonariusz i jakie obowiązki wobec niego mają. Zresztą, jak prezes nie będzie wiedział to SEC (Securities and Exchange Commission) szybko mu przypomni.

Tutaj fantastycznym przykładem jest Google. Jego właściciele specjalnie wprowadzali spółkę na parkiet po niskiej cenie, bo chcieli, aby akcjonariusze na nich zarobili. No i oczywiście nie sprzedawali swoich akcji tylko robili nową emisję, bo wiedzieli, że za jakiś czas będą kosztowały dużo więcej. Dopiero z czasem, konsekwentnie, niezależnie od sytuacji rynkowej upłynniali część posiadanych akcji wcześniej to zapowiadając.

W Polsce właściciele spółek debiutujących oczywiście robią całkowicie inaczej. Obiecują dynamiczny rozwój, z którego najczęściej nic nie wychodzi. W ramach emisji akcji próbują uplasować oprócz nowych akcji swoje własne. Często okazuje się, że z czasem z wcześniejszych zapowiedzi nic nie wychodzi. Tylko, że to już nie jest ich problem - oni sprzedali swoje udziały i mają tani kapitał na inwestycje.

Ten artykuł pisałem z myślą o tym, aby pobudzić w Tobie refleksję na temat racjonalności zachowań polskich inwestorów. Nasz rynek jest wciąż młody i opisane powyżej sytuacje są aż nadto częste. Dlatego właśnie, nigdy nie kupuję akcji debiutujących spółek. Nie mam czasu ani siły czytać prospektów emisyjnych oraz analizować wycen oraz szans na rozwój, które najczęściej się nie sprawdzają. Zdecydowanie lepiej czuję się, gdy wiem już jak je rynek wycenia i w którym kierunku ma zamiar podążać.

W tym celu korzystam z wskaźników spółek dostępnych w Sindicator.net. Sprawdzam jakie wartości przyjmuje wskaźnik C/Z (ile złotych płacę za 1 zł zysku) dla moich potencjalnych celów zakupowych. Na podstawie tych wartości już wstępnie jestem w stanie ocenić sensowność danej inwestycji. Oczywiście są to wyniki za ostatni rok i mogą być obarczone różnego rodzaju przypadkowymi wydarzeniami.

Analizując za pomocą tego rodzaju metod, trzeba oczywiście podejść do tego znacznie szerzej. Ja w tym momencie nie mam takiego celu. Chcę tylko, abyś sobie uświadomił, że kupując akcje, płacisz za przyszłe zyski, więc zastanów się czy spółka jest je w stanie dla Ciebie w przyszłości wygenerować.


Pozdrawiam i życzę dużych zysków,
Paweł Biedrzycki

StrefaInwestorow.pl
Praktycznie o Inwestowaniu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz