niedziela, 10 lipca 2011

Dolar niezupełnie upadły

Dolar niezupełnie upadły

Autorem artykułu jest Bartosz Stawiarski



Od czasu swojej rekordowej siły z 2000 r. dolar stracił względem euro połowę wartości, natomiast względem złotówki deprecjacja sięga 55 proc. Za znaczną część tego ruchu odpowiada nie tylko systematyczne niszczenie reputacji "zielonego" przez amerykańskie władze monetarne, ale także materializujące się widmo recesji za Atlantykiem....
Od czasu swojej rekordowej siły z 2000 r. dolar stracił względem euro połowę wartości, natomiast względem złotówki deprecjacja sięga 55 proc. Za znaczną część tego ruchu odpowiada nie tylko systematyczne niszczenie reputacji "zielonego" przez amerykańskie władze monetarne, ale także materializujące się widmo recesji za Atlantykiem. Jednak pośród wzbierających lamentów nad upadkiem dolara może on niebawem powrócić do odrabiania strat.

Ostatnie trzy kwartały dosadnie dowodzą, że rozkwit amerykańskiego bogactwa był równie wirtualny, co zyski większości dawno już upadłych dotcomów. Finansowy domek z kart się sypie tak samo jak ceny tamtejszych domów, a raptowne cięcia stóp dolarowych przez FED noszą znamiona paniki. Oba te procesy są powiązane zależnością przyczynowo-skutkową i powiększają skalę odwrotu od amerykańskiej waluty. Osobną reperkusją pikującego dolara jest nasilenie spekulacji na giełdach towarowych, gdzie szybujące ceny surowców przemysłowych i rolnych wprawiają zwykłych konsumentów w konsternację. Jednak patrząc na kursy niektórych walut wschodzących, nasuwa się przypuszczenie, że odwrócenie tej wieloletniej tendencji jest jeśli nie w toku, to już bardzo blisko.

Waluty rynków wschodzących: sprzeczne sygnały

Przytoczmy kilka przykładów. Turecka lira w ciągu 5 lat do początku br. umocniła się do dolara o 30 proc., wszak w minionym kwartale osłabła o ok. 12 proc. (z rekordowego 1,15 do 1,30). Tym samym kurs zbliżył się w okolice długiej konsolidacji z 2005/06 r. Ścieżką aprecjacji o identycznej skali podążał od 2003 r. koreański won, który od jesieni ubr. oddał 10 proc. ze swojej zdobyczy. Ostatnie osłabienie można tłumaczyć silnym uzależnieniem koreańskiej gospodarki od eksportu skierowanego właśnie na kulejący rynek amerykański. Ukrócenie apetytu na ryzyko bodaj najmocniej widać po słabości południowokoreańskiego randa. Waluta ta straciła wobec dolara niemal 30 proc. w ciągu pół roku i jest wyceniana podobnie jak 5 lat temu.

W dwóch spośród trzech przytoczonych przypadków utrzymuje się znaczny dyferencjał lokalnych stóp procentowych względem stopy dolarowej. Główna stopa turecka wynosi obecnie 15,25 proc., koreańska 5 proc., natomiast w RPA jest to 11 proc. Śmiesznie niskie 2,25 proc. w dolarze (realnie przecież ujemne w obliczu inflacji około 4 proc. - więc jaki jest sens oszczędzać w USA?) zdawałoby się zachęcać do carry trade. Pomimo tego od kilku miesięcy ma miejsce ostrożna ewakuacja z pozycji tych walut na korzyść dolara. Zatem eksploatowany przez część analityków argument o poszukiwaniu zyskowniejszych aktywów poza USA wydaje się jałowy, gdyż nie uwzględnia globalnego przesunięcia akcentów w relacji ryzyko-stopa zwrotu. Poza tym, wspólnym i nadrzędnym zagrożeniem dla wszystkich gospodarek staje się inflacja.

Jednocześnie wciąż dobrze radzą sobie waluty środkowoeuropejskie, kwotowane w okolicach rekordów dekady. Do wytłumaczenia siły złotego służy ten sam argument, który już nie działa dla innych omówionych walut: oczekiwanie na podwyżki stóp złotowych zwiększy dyferencjał. Tylko ciekawe, że czeska korona dająca kupon porównywalny z dolarowym, pozostaje równie silna co złoty. Sprawa rosnącego deficytu obrotów bieżących w Polsce zeszła na plan dalszy. Póki co nikt się nie przejmuje również zawirowaniami na Węgrzech. Czyżby się więc rozpoczęła długoterminowa gra pod wejście naszego regionu do strefy euro? Może to być przedwczesny i przesadny optymizm, zważywszy restrykcyjne kryteria konwergencyjne i... rosnące ryzyko spekulacyjnego ataku walutowego.

Widmo ataku walutowego: przykład Islandii

Załamanie funta brytyjskiego w 1992 r. zostało przykurzone mgłą zapomnienia, podobnie jak zapaść rubla i walut azjatyckich 10 lat temu. Co ciekawe, jakaś immanentna pamięć doznanego szoku tkwi w zachowaniu tureckiej liry. Od kryzysu w 2001 r. zmienność notowań tej waluty pozostaje wysoka, a okresy stabilizacji są przerywane skokowymi deprecjacjami o dużej sile. Swoją negatywną rolę może tu pełnić systematyczne rozpływanie się fatamorgany w postaci wizji wejścia do strefy euro.

Ku przestrodze przed możliwymi atakami na waluty środkowoeuropejskie warto się przyjrzeć jednemu współczesnemu przypadkowi. Chodzi o casus położonej na peryferiach Europy malutkiej i niemal nieobecnej w mediach Islandii. Gospodarka tego kojarzonego z przetwórstwem rybnym kraju przeszła znaczną transformację. Udział sektora usług finansowych i nieruchomości w PKB Islandii wzrósł z 17 do 26 proc. w latach 1998-2006. Na miano tygrysa kraj zasłużył sobie również śmiałą ekspansją firm, które odważnie weszły w mariaże w Skandynawii. Boomowi towarzyszył gigantyczny wzrost aktywów bankowych do 10-krotności wartości PKB w 2006, a deficyt obrotów bieżących skoczył do 16 proc. produktu. Ta nierównowaga stała się pożywką do agresywnej gry na spadek lokalnej waluty. W najnowszej odsłonie tych niepokojów, od listopada 2007 korona straciła do dolara niemal 30 proc. (kurs z 60 ISK skoczył do 78). Od pewnego czasu w górę szybują koszty zabezpieczenia przed niewypłacalnością firm (credit default swaps). Sytuacja stała się na tyle dramatyczna, że pod koniec marca władze monetarne musiały uciec się do podwyżki stóp do poziomu 15 proc. celem odbudowania zaufania do waluty. Inflacja osiągnęła 8,7 proc., czyli najwyższą wartość od 6 lat.

Za atak obwiniane są fundusze hedgingowe, które dążą do maksymalizacji swoich zysków na fali negatywnej propagandy. Na rynkach finansowych nie ma miejsca na sentymenty, a w obecnej niepewnej sytuacji globalnej turbulencje mogą wybuchnąć w pozornie spokojnym miejscu od przysłowiowej iskry. Poszukiwanie pól do spekulacyjnych zagrań na wielką i wielce szkodliwą ekonomicznie i społecznie skalę może się nasilić również dlatego, że wszystkie możliwe bąble spekulacyjne, które nadmuchano po 2000 r. w zasadzie już pękły. Niektórym graczom pozostaje więc chwycić się mniej czystych zagrywek, podobnych do tej na funcie w 1992 r.

Wnioski

Podsumowując, radosne delektowanie się długotrwałym trendem wzrostu wartości złotego (zwłaszcza wobec dolara, choć także i euro) rodzi złudne poczucie spokoju. Argumentem technicznym wspierającym oczekiwanie dalszego osłabiania dolara jest stare powiedzenie "trend is your friend". Jednak każdy trend kiedyś się kończy, a oznaką jego schyłku są coraz bardziej nerwowe ruchy cen. Rosnąca inflacja w Polsce jest nie tylko wynikiem dwucyfrowej dynamiki płac, ale też zbyt długiej indolencji rodzimych władz monetarnych. Równolegle ze wzrostem wynagrodzeń spada konkurencyjność naszej gospodarki. Nieliniowy charakter zjawisk gospodarczych może spowodować gwałtowną reakcję na pozornie niezbyt negatywne dane.

Chęć ataku na złotówkę i waluty regionu stanie się nieodparta w chwili wejścia do korytarza wahań ERM2. Należy wątpić, by po takim wzmocnieniu względem euro był to atak w tym samym kierunku, tzn. dalsze masowe kupowanie złotówki. W tym kontekście ewentualne odwrócenie trendu na eurodolarze tym bardziej faworyzuje walutę amerykańską.

Zbyt silne euro nie pomaga gospodarkom europejskim, a coraz powszechniejsze kłopoty na rynkach nieruchomości (Irlandia, Hiszpania, kraje nadbałtyckie z walutami powiązanymi z pieniądzem unijnym) stanowią presję na osłabienie EUR wobec USD. Podobnie jest z funtem brytyjskim w obliczu początku bessy na tamtejszych nieruchomościach i faktu, że zadłużenie Brytyjczyków przekracza wielkość rocznego PKB. To wszystko, pomimo fundamentalnych i już zdyskontowanych czynników osłabiających dolara, przybliża koniec jego trendu spadkowego wobec większości walut (jen i chiński juan to zupełnie osobny rozdział).

Jeśli mamy przytoczyć argument o różnicach w stopach procentowych, to wkrótce może się okazać, że USA będą zmuszone zaciskać politykę monetarną równie gwałtownie, co do niedawna ją luzowały. Pola do obniżek stóp w USA już dawno nie ma i dalsze brnięcie w zaparte może przybliżyć definitywny upadek reputacji Bena Bernanke i całego FED. Przepis na prawdziwe wyleczenie z amerykańskiego kryzysu tkwi w konieczności rewizji tamtejszego systemu finansowego, włącznie z: 1) dopuszczeniem upadłości kilku najbardziej nierozważnych instytucji finansowych (banki, fundusze hedgingowe), które same muszą zapłacić za swoje błędy; 2) zaostrzeniem mechanizmów kontrolnych (to na szczęście już ma miejsce); 3) lepszą koordynacją działań władz monetarnych wraz z likwidacją podatności ich członków na wszelkie naciski. Wtedy będzie duża szansa na triumfalny powrót dolara. Resztę pozostawmy rynkom, gdyż nadmierny interwencjonizm może tylko powiększyć skalę problemów.
---

Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

Lokata sprzeda wszystko

Lokata sprzeda wszystko

Autorem artykułu jest Maciej Kossowski



Kilka lat temu kupiłem wódkę Eristoff z załączonym kieliszkiem, a całkiem niedawno wędzonego łososia w przymusowym towarzystwie łososiowych kabanosów. Łączenie dwóch towarów to strategia tak stara jak sam handel. Ostatnio zawitała także do świata finansów.
Kilka lat temu kupiłem wódkę Eristoff z załączonym kieliszkiem, a całkiem niedawno wędzonego łososia w przymusowym towarzystwie łososiowych kabanosów. Łączenie dwóch towarów to strategia tak stara jak sam handel. Ostatnio zawitała także do świata finansów.

Zasada jest prosta: rzecz lepsza, bardziej chodliwa czy bardziej zakorzeniona w świadomości klientów ma ciągnąć sprzedaż nowości, produktu o wyższej marży czy wręcz bubla który się nie sprzedaje.

Jeszcze niedawno hitem było sprzedawanie funduszy (akcji, zrównoważonych) za pomocą lokat bankowych na zasadzie: 10 proc. na lokacie (z reguły przez 3 lub 6 miesięcy) pod warunkiem wpłaty połowy pieniędzy do funduszu. Nadal aktywnie działa w ten sposób Bank Millennium. Krytykowałem tę metodę – uważam że prowadzi do sytuacji, gdy inwestorzy kupują nie to co chcą (misselling). Ostatnio lokatę wykorzystano także jako wabik przy sprzedaży produktu strukturyzowanego, a „wynalazcą” tej techniki jest Open Finance. Mamy więc banery reklamujące lokatę 8 proc. przez 3 lata. Warunkiem uzyskania takich parametrów jest wpłata 10 000 zł na polisę strukturyzowaną (łącznie trzeba wpłacić 20 000 zł).

Ze strony www OF o konstrukcji produktu niczego specjalnego się nie dowiemy (jedyna podpowiedź to przypisy). Na podstawie tych szczątkowych informacji zakładam, że część „nielokacyjna” tego produktu oparta jest o indeks BNP Paribas Millennium (notowania można znaleźć tutaj). Indeks był już wykorzystany przez kilka instytucji finansowych (Commercial Union, Bank Millennium, BZ WBK) do tworzenia „struktur” – żadna się go nie wstydziła. Chociaż może nie: BZ WBK zmienił mu nazwę – prawdopodobnie po to by nie budzić skojarzeń z konkurencyjnym bankiem. Tak czy inaczej, Open Finance uznał że lepiej sprzeda się lokata na 8 proc. z doczepionym produktem strukturyzowanym niż to drugie, solo. Nie wiem jaka jest partycypacja w zmianie tego indeksu w przypadku OF. Inwestor z pewnością powinien jednak porównać ofertę OF z konkurencją pod tym względem – skoro nadarza się rzadka na rynku „struktur” okazja.

PS. O tym produkcie pisał już na swoim blogu Grzegorz Zalewski. Szczególnie drażniło go określanie produktu strukturyzowanego „lokatą”. W tym akurat nie ma nic zdrożnego – „lokata” nie jest terminem zastrzeżonym dla banków. Mówimy przecież o lokacie kapitału, którą może być np. zakup gruntu. Jednocześnie lokata to określenie zrozumiałe dla inwestorów, a „produkt strukturyzowany” czy „strukturyzowana polisa inwestycyjna” brzmią już znacznie gorzej. Oczywiście niektóre lokaty strukturyzowane nie mają nic wspólnego z lokatami w „bankowym” rozumieniu – mogą dawać np. szansę na 100 czy 200 proc. zysku przy gwarancji rzędu 80 proc. wpłaconego kapitału. Jest to więc inwestycja z zupełnie innej kategorii. Jeśli jednak inwestor skuszony określeniem lokata zajrzy na stronę z informacją o tego typu produkcie to z zapewne szybko ucieknie do banku, który da mu pewne 6 czy 7 proc. W przypadku Open Finance nie jest to już takie oczywiste – spora część klientów kupi bezpieczną i zyskowną lokatę plus coś jeszcze, czego nie zrozumieją. I to może być główny zarzut pod adresem produktu: lokata + „lokata”.

PS2. Swoją drogą być może inwestor wolałby mieć 6 czy 6,5 proc. na lokacie i wyższą partycypację (oraz - chociaż to marzenie ściętej głowy - jawne, możliwie niskie koszty) we wzroście indeksu? Oczywiste jest, że dotacja do oprocentowania lokaty bierze się z marży wbudowanej w produkt strukturyzowany - gdyby ta marża była mniejsza parametry "struktury" mogłyby być lepsze.
---

Maciej Kossowski Wealth Solutions - Produkty strukturyzowane


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

Rolna hossa z haczykami

Rolna hossa z haczykami

Autorem artykułu jest Maciej Kossowski



Kupuję temat inwestycyjny pod tytułem: surowce rolne. Fundamenty dla wzrostów są silne: trzeba nakarmić ludzi, zwierzęta i… samochody (biopaliwa), a wody i odpowiednich gruntów jest coraz mniej (choćby z uwagi na industrializację).
Kupuję temat inwestycyjny pod tytułem: surowce rolne. Fundamenty dla wzrostów są silne: trzeba nakarmić ludzi, zwierzęta i… samochody (biopaliwa), a wody i odpowiednich gruntów jest coraz mniej (choćby z uwagi na industrializację).

Towary rolne – przede wszystkim pszenica – drożeją co prawda dosyć dynamicznie od pewnego czasu. Jeśli jednak porównamy skalę tych wzrostów do analogicznych „rajdów” w przeszłości (za ostatnie kilkadziesiąt lat) okaże się że jesteśmy blisko średniej. Tymczasem surowce takie jak ropa, miedź w ostatnich kilku latach pobiły wszelkie rekordy jeśli chodzi o skalę i czas trwania trendów wzrostowych (miedź +570 proc. w okresie od listopada 2001 do maja 2006!). Wśród towarów rolnych tylko pszenica drożała ostatnio nieco silniej niż kiedykolwiek w historii. Jeszcze bardziej „byczo” prezentuje się sytuacja cen płodów rolnych w ujęciu realnym (po uwzględnieniu inflacji) – gdyby miały sięgnąć swoich „realnych” szczytów wówczas np. soja musiałaby zyskać jeszcze 240 proc. a bawełna 375 proc. Słowem: rynek bardzo obiecujący.

Na szczęście mamy w Polsce już kilka produktów finansowych opartych na zbożach, a więc pszenicy, soi, kukurydzy (ewentualnie z dodatkami metali szlachetnych jak w MultiBanku czy „wody” jak w przypadku Citibanku). Jak zwykle w takich sytuacjach rzecz rozbija się o „technikalia”. Inwestowanie w te towary (i we wszystkie surowce) polega na kupowaniu kontraktów terminowych. Kontrakty mają określoną datę wygaśnięcia. W przypadku towarów rolnych najbardziej płynne są te kontrakty które „pożyją” jeszcze kilka do kilkunastu miesięcy. Jeśli więc inwestycja ma trwać np. 3 lata niezbędne będzie tzw. rolowanie kontraktów, czyli zmiana kontraktu który ma wkrótce wygasnąć na nowy, świeży. Na takiej operacji można osiągnąć stratę lub zysk. Stratę, gdy w miarę wydłużania terminu zapadalności kontrakty są coraz droższe (efekt contango) lub zysk, gdy jest odwrotnie (backwardation). Przy czym sytuacja z cenami kontraktów może się zmieniać dosyć dynamicznie – zależnie od popytu, stanu zapasów, oczekiwań rynku itp. Dodatkowy zysk osiągany na rolowaniu kontraktów (w przypadku backwardation) określany jest jako positive roll yield i sięga nawet 20 proc. rocznie.

Praktycznie wszystkie banki inwestycyjne mają już specjalne indeksy które starają się inkasować (na rzecz klientów/inwestorów) ten dodatkowy zysk ewentualnie minimalizować straty jeśli kontrakty są w contango (a straty te mogą sięgać kilkunastu procent w skali roku). To jedna z najlepszych form inwestowania w surowce - rolne w szczególności. Wystarczy porównać wyniki Indeksów z optymalnym rolowaniem z tymi gdzie rolowanie jest wykonywane w stały, z góry ustalony sposób.

Mam wrażanie, że w Polsce inwestorzy w ogóle nie uświadamiają sobie tej kwestii. W efekcie większości produktów które pojawiają się na rynku nie wykorzystuje indeksów z optymalnym rolowaniem (jednym który widziałem była lokata Deutsche Banku – AgroIndex). Przy czym podejrzewam że nawet w Deutsche Banku nie tłumaczy się klientom różnicy miedzy inwestowaniem w pasywnie rolowane kontrakty rolne a takim „inteligentnym” indeksem. Tymczasem różnica jest fundamentalna. Analiza może być dla klientów ciężkostrawna ale ostatecznie chodzi o po prostu o to czy zarobią więcej czy mniej w przypadku bardzo realnej „rolnej hossy”.
---

Maciej Kossowski Wealth Solutions - Produkty strukturyzowane


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

Giełda Papierów Wartościowych: rozwój czy regres?

Giełda Papierów Wartościowych: rozwój czy regres?

Autorem artykułu jest Bartosz Stawiarski



Warszawska giełda aspiruje do miana głównego rynku kapitałowego Europy Środkowej i Wschodniej. Miernikiem jej rozwoju stała się liczba nowych debiutów oraz rosnąca kapitalizacja spółek notowanych na parkiecie przy ul. Książęcej.
Warszawska giełda aspiruje do miana głównego rynku kapitałowego Europy Środkowej i Wschodniej. Miernikiem jej rozwoju stała się liczba nowych debiutów oraz rosnąca kapitalizacja spółek notowanych na parkiecie przy ul. Książęcej. Imponujący wygląd wznoszących wykresów tych dwóch statystyk za ostatnie lata utwierdza wiele wysoko postawionych osób w poczuciu odniesienia epokowego sukcesu. Jednak bardziej wnikliwa analiza różnych aspektów funkcjonowania rodzimej giełdy i instytucji z jej otoczenia czytelnie dowodzi zastoju, a nawet regresu.

Zacznijmy od rzeczy pozytywnych i przez to chętnie eksponowanych w mediach finansowych i biznesowych. W 2006 r. na GPW zadebiutowało 38 spółek, w tym 6 zagranicznych. Ubiegły rok przyniósł prawdziwy wysyp ofert publicznych. Uplasowano wówczas akcje aż 81 przedsiębiorstw na kwotę 15,4 mld zł, ustanawiając historyczny rekord. Szczycono się przy tym, że pod względem liczby debiutów Warszawa ustąpiła w Europie miejsca jedynie Londynowi. Kapitalizacja warszawskiej giełdy przejściowo osiągnęła nawet kwotę biliona złotych, zrównując się z wartością rocznego PKB. Kilkusetprocentowe stopy zwrotu z głównych indeksów, licząc od 2003 r. do połowy 2007 r., eksponowano na wszystkie możliwe sposoby. Jednym z niewątpliwych ubiegłorocznych sukcesów było stworzenie niszowego segmentu NewConnect, na którym dziś gości już 36 spółek.

Patrząc natomiast za kulisy tych sugestywnych statystyk odkrywamy zgoła inny świat. Równoległy świat egzystujący niczym po drugiej stronie lustra, przemilczany być może dlatego, że sukcesów w nim jak na lekarstwo, natomiast porażek - owszem, co nie miara. Przedstawmy kilka tych kumulujących się bolączek, z którymi dotychczas się nie zmierzono, a które od dawna uciskają nasz rynek kapitałowy niczym niewidzialny i źle skrojony gorset.

Inwazja spółek niepłynnych, groszowych i śmieciowych

Bardzo łatwo udowodnić, że "imponujący" rozkwit polskiego rynku kapitałowego mierzony liczbą notowanych spółek jest w dużej mierze mitem. Pomimo obecności na GPW niemal 350 emitentów mamy do czynienia ze sztucznym tłumem. Płynność około 100-150 spółek jest tak znikoma, że prawie nikt się nimi nie interesuje, gdyż nie ma szans na wejście i wyjście choćby z kilkutysięcznej inwestycji bez znacznego wahnięcia kursem. Zainteresowanie nowymi walorami trwa przez pierwsze kilka dni po debiucie, po czym na rynku wtórnym rozpoczyna się panowanie bezkresnego giełdowego letargu.

Wraz z nastaniem bessy minęła moda na emisje z prawem poboru, których same zapowiedzi generowały spekulacyjne eksplozje kursów. Powoli wysycha strumień nowych ofert na rynku pierwotnym, gdyż dziś nie ma szans na zebranie z rynku takich pieniędzy, jak np. rok temu. Silnie przetrzebione zasoby "fool money" nie wchłoną również ofert spółek, które mimo fatalnej kondycji wyciągają rękę po kapitał (wcześniej sparzono się m. in. na Toora, Tras Tychy). Jednocześnie nadużywa się operacji splitu, co prowadzi do księgowych dziwactw. Można bowiem znaleźć akcje kwotowane poniżej 20 groszy, a kapitał akcyjny emitentów dzieli się na ponad miliard walorów.

Dopiero niedawno pojawiły się odgórne zapowiedzi walki z narosłym zaśmieceniem polskiego parkietu. Władze Giełdy zapowiadają uruchomienie z końcem marca tzw. Listy Alertów, w której sklasyfikowane będą spółki zagrożone upadłością, niepłynne oraz groszowe. Powstaje pytanie, czy zamiast uzdrawiać istniejące aberracje nie lepiej było zawczasu nie dopuścić do nadmiernej liberalizacji dostępu do parkietu dla takich podmiotów?

Przejdźmy do kapitalizacji polskiej giełdy. Jeśli bliżej przyjrzeć się jej strukturze, to wspomniany bilion zł również jest mocno naciągany. Debiut samego Unicredit odpowiada bowiem za jednorazowy skok o 270 mld, a obrazu statystycznej fikcji dopełnia śladowy obrót walorami włoskiej grupy finansowej w Warszawie. Podobnie jest w przypadku kilku zagranicznych emitentów, m. in. z branży budowlanej. Wcześniejszy skok kapitalizacji o niemal 70 mld zł miał miejsce przy okazji debiutu czeskiej grupy energetycznej CEZ, choć w jej przypadku obrót bywa przyzwoity. Zatem po odliczeniu nie grzeszących płynnością walorów zagranicznych i uwzględnieniu erozji cen wskutek bessy o jedną trzecią (licząc od rekordów WIG) z szumnego biliona nie pozostaje nawet połowa. Czyli ten aspekt sukcesu również jawi się jako nadmuchany przez krzywe zwierciadło kreatywnej statystyki.

Zastój na rynku terminowym

Dla ugruntowania satysfakcji zainteresowanych kręgów z "prężnego rozwoju" rodzimego rynku kapitałowego również i w segmencie instrumentów pochodnych dyskusyjne sukcesy upiększa się liczbami. Eksponuje się jeden (i chyba jedyny) pozytywny element funkcjonowania derywatów. Mianowicie, jako chwytliwy miernik postępu cytuje się rekordowy wolumen i wartość transakcji zanotowanych na kontraktach indeksowych w 2007 r. Tutaj jak zwykle prym niepodzielnie wiodą futures oparte na indeksie WIG20, tymczasem poza nimi... praktycznie nie dzieje się nic.

Naświetlmy ten wielotorowy zastój. Od czasu, gdy po kilkuletnich przygodach z warrantami przeforsowano wreszcie w 2003 r. start opcji na GPW, ich animacja niezmiennie pozostawia wiele do życzenia. Nie chodzi tu tylko o kwestię niskich wolumenów i dużych "widełek" cenowych, ale również o często nawracające od niemal roku okresy dużej zmienności kursów. W takich sytuacjach działanie animatorów ustaje. Opcje akcyjne umarły śmiercią naturalną z racji innego zaniechania, jakim jest konsekwentny brak możliwości krótkiej sprzedaży akcji (kluczowej dla hedgingu wystawianych pozycji, gdyż z kolei obrót futuresami akcyjnymi od lat pozostaje mizerny).

Obiektywnie można także dostrzec nieliczne pozytywy. Takowymi są: ujednolicenie mnożnika dla kontraktów akcyjnych na poziomie 100 oraz wprowadzenie futures i opcji z dłuższymi (sięgającymi roku) terminami wygaśnięcia. Teoretycznie daje to możliwości budowania ciekawych strategii typu calendar spread, jednak ich efektywność hamuje wspomniana animacyjna niemoc i koło się zamyka.

Szumnie zapowiadany już w 2002 r. debiut certyfikatów podobnych do kontraktów futures, ale opartych o indeksy Nasdaq100 oraz DJEurostoxx50 początkowo kilkukrotnie przekładano. Następnie go zaniechano, argumentując rezygnację wycofaniem się jednego z zagranicznych podmiotów ze współpracy przy wprowadzaniu tych ciekawych instrumentów. Nieliczni niezłomni próbują swoich sił poza GPW, grając na walutowych i surowcowych kontraktach różnic kursowych CFD, oferowanych przez kilka wyspecjalizowanych platform handlu.

Jednocześnie nawet te nieliczne instrumenty finansowe, które mamy do dyspozycji na giełdzie, wedle zbiorowej opinii stały się poletkiem bezkarnych manipulacji dla wąskich grup "lepiej poinformowanych", co naraża indywidualnych inwestorów na znaczne straty.

Czas się obudzić

Pośród nakreślonych powyżej, naciąganych sukcesów zarysowała się inna i bardzo brzemienna w skutki niemoc. Instytucje nadzoru rynku kapitałowego od lat wykazują (najdelikatniej mówiąc) opieszałość w zwalczaniu i ściganiu kryminalnych praktyk dokonujących się na polskim parkiecie i w jego otoczeniu. A nazbierało się tego wiele.

Za tzw. poznańską WIRR-ówkę sprzed dekady nikogo nie skazano. Autorom machinacji na kontraktach terminowych z 4 lutego 2004 r. również włos z głowy praktycznie nie spadł, pomimo "oskubania" kilkuset inwestorów indywidualnych na kwotę 5 mln zł. Rok 2006 przyniósł upadek Warszawskiej Grupy Inwestycyjnej i wyparowanie z kont inwestorów ponad 300 mln zł. Na paranoję zakrawa fakt, że jeden z autorów tej ostatniej afery przyczynił się do kolejnej wielkiej machinacji, mianowicie w Interbrok Investment (tym razem wyciekło pół miliarda zł).

Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze nierzadkie i równie wątpliwe zagrywki podmiotów tytułowanych w mediach "arbitrażystami", rzeźbiących poziom zamknięcia WIG20 wedle własnego uznania. Na takie sztuczne ustawianie kursów generujące kolejne milionowe straty u wielu inwestorów, również machnięto ręką.

Gdzie w tych sytuacjach były instytucje nadzoru mające dbać o przejrzystość polskiego rynku kapitałowego i organa ścigania tych wielkich przestępstw? W mediach jeszcze brzmią echa "rekordowego dla polskiej giełdy roku 2007", pomimo że tamten okres już dawno minął. Czas wreszcie zakończyć spoczywanie na laurach i zacząć budować podwaliny pod prawdziwy, długoterminowy rozwój.
---

Bartosz Stawiarski Wealth Solutions - Lokaty strukturyzowane


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

Jak uregulować rynek „struktur”?

Jak uregulować rynek „struktur”?

Autorem artykułu jest Maciej Kossowski



„Nie kupuj kota w worku” – ostrzegał niedawno na pierwszej stronie jeden z dzienników. Tytułowym „kotem” były produkty strukturyzowane ocenione w tekście jako nieprzejrzyste. I trudno się z tą tezą częściowo nie zgodzić. Nie oznacza to oczywiście, że „struktury” są złe. Jeśli jednak takie tytuły potrzebne są, by uporządkować rynek tych produktów to jestem za.
„Nie kupuj kota w worku” – ostrzegał niedawno na pierwszej stronie jeden z dzienników. Tytułowym „kotem” były produkty strukturyzowane ocenione w tekście jako nieprzejrzyste. I trudno się z tą tezą częściowo nie zgodzić. Nie oznacza to oczywiście, że „struktury” są złe. Jeśli jednak takie tytuły potrzebne są, by uporządkować rynek tych produktów to jestem za.

Jeszcze niedawno na rynku można było znaleźć jednocześnie najwyżej kilka produktów strukturyzowanych. Przy odrobinie wysiłku inwestor mógł przeanalizować oferty i wybrać coś dla siebie. Te czasy się kończą. W połowie marca naliczyłem blisko 20 produktów. Jestem pewien, że inwestorów którzy świadomie dokonują wyboru jest niewielu. Weźmy na przykład kilka dostępnych produktów opartych na rynku towarów rolnych. Ciekawe czy osoby, które zainwestowały w poszczególne rozwiązania były świadome istnienia produktów konkurencyjnych, a jeśli tak, to czy znały różnice między nimi? Kolejny przykład to dosyć liczne wykorzystanie przez dystrybutorów indeksu BNP Paribas Millennium (produkty na nim oparte znalazłem w Open Finance, BZ WBK i Commercial Union, a wcześniej także w Banku Millennium). Ponownie: czy inwestorzy porównują ich parametry?

Rynek struktur wymaga uporządkowania – im wcześniej to nastąpi tym lepiej. Na początek dystrybutorzy tych produktów powinni prezentować klientom coś w rodzaju jednolitej metryczki (obok feerii materiałów marketingowych, w których często nie ma podstawowych informacji). W takim „cv struktury” powinny się znaleźć informacje podstawowe takie jak: minimalna wpłata, poziom partycypacji, opis instrumentów bazowych (na czym to wszystko się opiera), poziom gwarancji kapitału itp. Przede wszystkim jednak wzór wg którego obliczony będzie zysk na zakończenie inwestycji – im bardziej jest on złożony tym bardziej szczegółowo należy go opisać. W wielu przypadkach należy przedstawić kilka scenariuszy: co będzie jeśli umowny WIG20 wzrośnie o X proc., a co będzie gdy spadnie o Y proc.? Inwestor musi sobie wyobrazić działanie swojego produktu w praktyce. I wreszcie wyniki historyczne. Tutaj kreatywność dystrybutorów jest bardzo wysoka – podaje się symulacje za subiektywnie wybrane okresy, oblicza się wyniki dla zawyżonych wskaźników partycypacji (udziału w zysku) itp. A sprawa jest prosta: inwestor musi wiedzieć ile naprawdę na danej strategii można było zarobić: najmniej, najwięcej i przeciętnie w całym możliwym do analizy okresie.

I na koniec: prowizje. Rzeczywiście w przypadku produktów strukturyzowanych są one ukryte. Nie znaczy to że zawsze są wysokie – w rzeczywistości są kilka razy niższe niż na przykład w funduszach inwestycyjnych. Brak jawności tych kosztów prowadzi jednak do wielu spekulacji co nie sprzyja to wzrostowi zaufania do tej kategorii aktywów. By zrozumieć sposób naliczania marż w „strukturach” należy także pojąć sposób ich tworzenia. W praktyce 100 zł inwestowane przez klienta dzielone jest na obligacje (dzięki nim mamy gwarancję kapitału), opcje (z nich ma się wziąć dodatkowy zysk) oraz wynagrodzenie dystrybutora. Co ciekawe, taka konstrukcja została w praktyce wymuszona przez inwestorów, którzy nie chcą płacić jawnych prowizji ponad swoje umowne 100 zł. A skoro instytucje finansowe nie muszą podawać marż to oczywiście tego nie robią (z nielicznymi wyjątkami).

Można argumentować, że dla przeciętnego inwestora konstrukcja produktu strukturyzowanego to wiedza tajemna i nie ma co zawracać mu tym głowy – czy ktoś kupując samochód dokładnie poznaje działanie silnika? Ja jednak uważam że poziom marż powinien być jawny, a inwestorzy edukowani przez dystrybutorów. Każdy inwestor może oczywiście kupić produkt obarczony 10-procentową prowizją zamiast takiego gdzie koszty są dwa razy niższe. I wcale nie oznacza to, że ten pierwszy zarobi dla niego mniej – być może dystrybutor będzie miał szczęście lub ponadprzeciętne wyczucie rynku? Ważne jednak by inwestorzy wiedzieli za jaką cenę kupują produkty finansowe.

W Europie rynek produktów strukturyzowanych w tym roku ma osiągnąć bilion euro. W krajach takich jak Włochy, Niemcy czy Belgia inwestorzy w „strukturach” jest już ponad 100 mld euro. Co ważne, produkty te nie zdobyły zachodnioeuropejskich rynków inaczej jak w drodze konkurencji z innymi formami lokowania kapitału. W większości przypadków są one znacznie lepszą i potencjalnie tańszą formą zarabiania niż tradycyjne fundusze inwestycyjne. Jednocześnie warto zauważyć, że granice między poszczególnymi kategoriami produktów inwestycyjnych - struktur, funduszy czy debiutujących w Polsce ETF-ów - zacierają się. Chodzi o to, by w możliwie przejrzysty sposób i przy niskich kosztach dostarczyć inwestorowi to, czego oczekuje. Słowem: „struktury” to nie „nowalijka” czy „egzotyka” – to kolejny krok w ewolucji rynku finansowego. I ta ewolucja powinna dokonać się także w Polsce.
---

Maciej Kossowski Wealth Solutions - Produkty strukturyzowane


Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl